Skąd Nauczyciel w IT?
Nie będzie to zaskoczeniem ani żadnym odkryciem jak powiem, że w rozpoczęciu nowej kariery najtrudniejszy jest początek, ten pierwszy krok. Tak też było z moją drogą do IT.
Ale zanim o tym, to może tak jak wymagałaby tego kultura, krótko się przedstawię.
Kim jestem? Banalne, ale zarazem trudne pytanie. Odpowiedź na nie jest i będzie kształtowana przez całe życie ale na chwilę obecną mogę powiedzieć: jestem testerką oprogramowania. A tak właściwie to specjalistką do spraw zapewnienia jakości – QA Specialist (brzmi ładnie i dumnie, tak jak kiedyś wybrzmiewało dla mnie słowo ‘nauczyciel’). Kim byłam? Lektorką języka angielskiego, chociaż wolę o sobie mówić, że byłam nauczycielką. Byłam również pracownikiem międzynarodowej i dość znanej korporacji, w skrócie: outsourcing finansowy. Kim będę…? No właśnie, ‘Gdzie Pani się widzi za 5 lat?’ – odpowiedź jest krótka: w IT.
Tyle szczegółów na początek z pewnością wystarczy. Z założenia ta opowieść miała być dość anonimowa i uniwersalna aczkolwiek rodzaj żeński czasownika już mnie zdradził. Przejdźmy do historii, która tak naprawdę nie jest aż tak bardzo długą i krętą drogą.
W 2013 roku rozpoczęłam swoją przygodę jako nauczycielka języka angielskiego.
Właściwie to jako ‘lektorka’, bo nigdy nie zdecydowałam się na pracę w szkole państwowej z kilku powodów, w zasadzie wszystkim bardzo dobrze znanych:
- Zacznę od tego najbardziej powierzchownego i przyziemnego: WYNAGRODZENIE.
Stawki w szkole państwowej sugerują, że nagrodą za pracę nauczyciela to chyba jest uśmiech ucznia i uścisk dłoni rodzica. Nie mogłam zrozumieć, że ktoś od kogo wymaga się 5 lat studiów kierunkowych przygotowania pedagogicznego, wysokiej kultury osobistej, pasji do nauczania, nieskończonych pokładów cierpliwości i energii oraz empatii do swoich uczniów dostaje wypłatę, która właściwie nie starcza na przeżycie. Ok, na przeżycie to może i wystarczy ale survival i szkoły przetrwania nigdy mnie nie fascynowały. Chcę być osobą niezależną finansowo, więc te 1700 zł nie przekonywało mnie w żaden sposób. Tym bardziej, że wiedziałam jaka jest stawka godzinowa w szkołach językowych. - Brak szacunku dla nauczycieli wśród uczniów.
Podobno szacunek należy sobie wyrobić albo na niego zapracować. No tak, ale co innego przemawiać do 4, max 6 osób w grupie a co innego do 30 kiedy zwykłe sięgnięcie po długopis powoduje hałas i rozproszenie uwagi grupy. Moim celem było uczyć a nie uciszać klasę. Pamiętam jeszcze te opowieści rodziców, kiedy to słowo nauczyciel brzmiało dumnie. Nauczyciel to był ktoś. Ktoś, kto ze względu na swoją wiedzę/pozycję/wiek/doświadczenie życiowe powinien być szanowany. Od początku czasów mojej podstawówki nie zauważyłam takiego zjawiska w szkole. Ale z drugiej strony też nie dostawaliśmy już linijką po łapach, tylko co najwyżej uwagę do dzienniczka.
Historie nauczycieli z koszem na śmieci na głowie również nie brzmią jak benefity w pracy. - Roszczeniowi rodzice uczniów. W szkołach językowych to się płaci i wymaga. Przecież jak jest zapłacone za kurs to wiedza jest na tyle uczciwa, że sama wchodzi do głowy i w ramach podziękowania poszerza nieświadomie słownictwo i gramatykę. No a w państwowej za darmo, to już w ogóle wszystko się należy! W mojej lektorskiej karierze raczej nie mogłam na to narzekać ale wiem, że rodzice potrafią być tym najtrudniejszym klientem. Do dziś pamiętam ze szkoły to magiczne poprawianie ocen uczniom po wizycie tych najbardziej wzburzonych rodziców.
Te punkty oraz wiele innych skutecznie odstraszały mnie od przyjęcia tzw. ciepłej posady w szkole państwowej. Niektórzy nie potrafili tego zrozumieć. Przecież to idealny zawód dla kobiety! Umowa o pracę, duuuużo wolnego, WAKACJE, wycieczki za kilka godzinek w pracy. No nie. To chyba tak nie wygląda. Oczywiście to są tylko i wyłącznie moje prywatne uprzedzenia i nie mają na celu nikogo urazić ani zrazić. Zdarzają się przecież wspaniałe szkoły ze wspaniałym dyrektorem na czele, wspaniałą młodzieżą i wspierającymi rodzicami.
Samo nauczanie wyszło u mnie jakoś tak naturalnie.
Studiowałam filologię angielską i był to taki oczywisty krok – praca jako nauczyciel. Co prawda od zawsze to ‘nauczanie’ gdzieś się przewijało: a to w pomaganiu komuś w zrozumieniu lekcji, a to pomoc sąsiadowi z angielskim, aż w końcu dostałam szansę pracy jako prawdziwy lektor języka angielskiego. Uwielbiałam uczyć. Niech nie zwiodą Was powyższe punkty. Dawało mi to mnóstwo satysfakcji i radości. Z racji tego, że grupy często się zmieniały albo nie chciały typowych podręcznikowych lekcji, to musiałam się postarać, żeby zajęcia były angażujące i ciekawe. Dzięki temu sama nigdy się nie nudziłam. Potrafiłam nocami siedzieć i wyszukiwać materiałów, bo wiedziałam, że ta grupa będzie z tego zadowolona i skłoni ją to do konwersacji w obcym języku. Oczywiście to wszystko w moim czasie prywatnym, którego później zaczęło już brakować. Poznałam wielu fascynujących ludzi, z niektórymi kontakt mam do dziś (niektórzy stawiają swoje pierwsze kroki w tej samej branży co ja teraz). Co poszło nie tak? Brak poczucia stabilizacji, ciągła niewiadoma jak będzie wyglądał mój miesiąc a nawet dzień, przemęczenie i w końcu problemy z głosem. Po pewnym przeziębieniu wystąpił bezgłos. Bunt strun głosowych i koniec. Nie dziwię im się, pracowały od 8 do 21, od poniedziałku do piątku + okazyjnie sobota. Oczywiście z przerwami ale to i tak było zbyt intensywnie.
Nie dopuszczałam do siebie myśli, że mogłabym zmienić zawód,
aż do dnia kiedy pojawiła się możliwość wyjazdu za granicę. Od zawsze chciałam spróbować życia w ciepłym kraju, więc kiedy dostałam ofertę pracy w Hiszpanii, podjęłam decyzję: wyjeżdżam z kraju, koniec z nauczaniem. Przynajmniej w Polsce.
Wyjazd nie doszedł do skutku, ale decyzja pozostała. Mimo próśb i przekonywania ze strony szefów/uczniów wiedziałam, że potrzebuję zmiany i to był ten moment. Nadal uwielbiałam uczyć i pracować z moimi uczniami ale powracający bezgłos przesądził sprawę.
Drugie typowe miejsce dla filologa to … korporacja.
I tutaj na dwoje babka wróżyła. Można trafić do naprawdę fajnej firmy, w której będziemy chcieli się rozwijać lub do tej znanej z żartów o korposzczurach i opowieści mrożących krew w żyłach. Właściwie to nie zależy nawet od firmy a od konkretnego projektu czy teamu do którego trafimy. Ja oczywiście trafiłam ŹLE. Ale podobno nie ma tego złego… Korporacja to było moje pierwsze przebranżowienie. Czynnikiem przyjęcia był język i względne ogarnięcie kandydata. O finansach nie miałam pojęcia ale praca tak naprawdę tego nie wymagała. Było to typowe siedzenie przed monitorem i powtarzanie tych samych procesów bez końca. Mało szkoleń, rozwój znikomy. Przerwa? Była. Szkoda tylko, że każde pójście do toalety czy do kuchni po wodę było odliczane od czasu przerwy. I tak na własne oczy widziałam jak można zjeść obiad w 3 minuty wysyłając przy tym 5 maili. No i to bezmyślne klikanie i udawanie zapracowanego, gdy nie ma żadnych zadań. Kilka minut bez poruszania myszką i myk! Przerwa odnotowana.
Byłam w wielkim szoku jak znajomi ze studiów potrafili tam wytrwać kilka lat. “Przyzwyczaisz się”. Jasne, że zawsze do nowej sytuacji trzeba się trochę przyzwyczaić ale nie do czegoś takiego. Ta praca zabijała we mnie jakąkolwiek kreatywność i poczucie sensu tego, co robię. Jak to kolega siedzący obok i też żwawo poruszający myszką brutalnie stwierdził: “równie dobrze mogliby na moim miejscu posadzić średnio inteligentną małpę”.
Nie zaprzeczam, że jednak dużo z tej pracy wyniosłam.
Było to moje pierwsze doświadczenie w pracy biurowej czy pracy ‘przed komputerem’ i w międzynarodowym środowisku. W szkołach językowych niby pracowałam z native’ami, ale to nie to samo, co praca z klientem zagranicznym, który może mieć inną kulturę pracy, inne oczekiwania i inne nastawienie do współpracy. W korporacji po raz pierwszy spotkałam się z różnego typu oprogramowaniem, którego nigdy wcześniej nie używałam: program do zapisywania czasu pracy, do planowania urlopu i przede wszystkim, oprogramowanie do ogólnego zarządzania projektem (dobrze znana testerom JIRA). Ach! No i nie można zapomnieć o korpo-gadce! Była to też moja pierwsza styczność z językiem korporacji, który w różnym wydaniu ale jednak jest bardzo popularny i rozpowszechniony w firmach zagranicznych jak i polskich. Mnóstwo dziwnych skrótów, wyrażeń czy spolszczeń, które mimo znajomości języka obcego nie były tak oczywiste na początku. Jak się później okazało, mogłam to wszystko wykorzystać w kolejnym etapie mojej kariery.
I znowu: nie mam na celu przedstawienia korporacji w złym świetle. Nawet w tej samej firmie ludzie pracujący na innych projektach byli zadowoleni. Po kilku latach podobno można też tam dobrze zarobić. Ale ja nie wyobrażałam sobie siebie w tym miejscu i zastanawiałam się co dalej.
Od zawsze wiedziałam, że chciałabym robić coś ciekawego, nieoczywistego i kreatywnego ale nie umiałam tego odnaleźć.
I tu z pomocą przyszedł mój partner. Partner oczywiście pracuje w IT. Mówię oczywiście, bo taki jest częsty początek historii nowicjuszek w tej branży. Na kursie przygotowującym do certyfikatu ISTQB usłyszałam żart: “Kto to jest tester? Żona programisty”. I coś w tym jest. Najpierw dostałam kilka stron internetowych z hasłem ‘weź sprawdź czy to tam mniej więcej działa i wygląda ok’ a po kilku razach pojawiło się pytanie: ‘a może zostaniesz testerem oprogramowania?’. Nie no, co ty, ja w IT?… A właściwie, to czemu by nie?
Może dlatego, że ‘informatyka’ stereotypowo kojarzyła się tylko i wyłącznie z trudnym programowaniem zarezerwowanym dla płci męskiej. Bo te ścisłe zawody i przedmioty to przecież nie dla kobiet. Gdzie tam nauczyciel do IT! … A jednak stało się. Postanowiłam zgłębić temat, ponieważ do tej pory nie miałam pojęcia o takim zawodzie jak tester oprogramowania. Niby jest to oczywiste, że te przeróżne programy i strony internetowe KTOŚ musi testować, ale jakoś do tej pory o tym nie słyszałam. Poczytałam różne fora i blogi, przejrzałam YouTube’a, zrobiłam jakiś test na testera i stwierdziłam, że jest to niezwykle interesujący zawód i dlaczego o nim nic nie wiedziałam wcześniej?! W taki oto sposób nauczyciel trafił do IT. No może nie do końca w taki ale dokładny początek i konkretne kroki do mojej nowej kariery opiszę innym razem.
Dlaczego przytoczyłam tę historię?
Bo może ktoś potrzebuje takiej inspiracji jaką ja miałam okazję dostać, może ktoś szuka właśnie swojej drogi do kariery. Na jednej z grup na Facebooku dla nauczycieli pod postem w stylu “po X latach odchodzę z zawodu” pojawiło się mnóstwo pytań co dalej. Uważam, że nauczyciel również nadaje się do IT. Oczywiście pod pewnymi warunkami. Nie twierdzę, że ‘każdy może zostać testerem/programistą’ i to w pół roku i że jest to zawód dla każdego. Nauczyciele jednak posiadają wiele cech, które są bardzo pomocne w IT i pokrywają się z cechami tzw. dobrego testera. Ale o tym już w następnym wpisie.
Jeśli spodobał Ci się wpis i chcesz być z nami na bieżąco
zapisz się na nasz darmowy newsletter!
Z pozdrowieniami,
Nauczyciel w IT